Pokazywanie postów oznaczonych etykietą projekt fotograficzny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą projekt fotograficzny. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 5 kwietnia 2020

"… kiedy się spalę ... "

Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Liczył na zrozumienie, a może nawet rozgrzeszenie od tej, która od zawsze najbardziej liczyła się w jego życiu. Może zapomniał, jaka potrafi być twarda
i bezkompromisowa. Zrozumiał, że naprawdę sam musi podjąć decyzję i zmierzyć się ze swoimi wewnętrznymi lękami. Czy był gotów?

Pojedynczy sygnał świetlny oznaczał, że może bez przeszkód usiąść za kierownicą.
Zrobił to z ulgą. Zatrzasnął drzwi samochodu i wręcz zapadł się w fotel. Przymknął oczy i trwał tak przez dłuższą chwilę, czekając aż przestanie pulsować mu w głowie. Sam już nie wiedział, czy był to efekt trawki, którą zapalił wcześniej, czy może jednak rozmowy z Izą. A może to była wina kartki wyrwanej z brulionu, którą znalazł dziś rano przez przypadek? Wydawało mu się,
że usunął już z mieszkania wszystko, co się wiązało z byłą żoną. Zapomniał jednak, że niektóre publikacje uważali za wspólne i na równi z nich korzystali. To w jednej z nich zachowało się właśnie to, co teraz powoli wyciągał z portfela i rozkładał przed sobą. Napisane przez nią - dawno temu, słowa …

***

- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego mu na to pozwalasz. Jesteś przecież dorosła i możesz stanowić sama o sobie. Czy na serio nie możesz wyjść na koncert bez niego? Myślałam, że zrobimy sobie „siostrzany wieczór” – w głosie Izy słychać było irytację. – Marek zupełnie nie ma nic przeciwko moim indywidualnym wypadom. Szczególnie, jeśli wie, że idę z Tobą. Co prawda nie możemy liczyć, że nasi Panowie się kiedykolwiek polubią – zaśmiała się trochę złośliwie – tym niemniej nie widzę przeszkód, abyśmy jednak jutro wyszły razem. Powiesz mu to dobitnie sama, czy może jednak ja mam wykonać telefon, co? – popatrzyła surowo na Aśkę.

- Fakt, że jesteś kilka lat ode mnie starsza nie daje ci prawa do dyrygowania mną – odgryzła się nagle jej rozmówczyni, co lekko Izę przystopowało. „A więc jednak … na szczęście” – pomyślała i pozwoliła sobie na delikatny, pojednawczy uśmiech.

- Przepraszam, trochę się zagalopowałam – fakt. Ale znasz mnie już trochę i wiesz, że taki mam już charakter. Lubię „grać pierwsze skrzypce” – zaśmiała się, po czym szybko spoważniała. – Wiesz, że w tym zespole jeden z gości gra właśnie na nich? – zadała pytanie, bacznie się przyglądając, czy Aśka złapie przynętę. Wiedziała, że przed urodzeniem Maksa nieźle sobie radziła z tym instrumentem. Podobno nawet miała kilka propozycji zawodowych i to takich dość rozwijających. Tak się jednak złożyło, że w urzeczywistnieniu marzeń przeszkodziła … Natura.
Aśka się zakochała. Bez pamięci.

A później już brakowało jej czasu, siły i może nawet wewnętrznej potrzeby, aby ponownie chwycić za instrument. Tak naprawdę znowu się z nim … zespolić podczas gry. Trudno bowiem nazwać ćwiczeniami te, które czasem podejmowała przy dziecku. Co prawda synek za każdym razem wodził roziskrzonym wzrokiem za jej dłonią ze smyczkiem i nie przeszkadzał, jednak … nie mogła sobie pozwolić na to, aby pozostawić odłogiem domowe sprawy. Nie było nikogo innego, kto mógłby ją odciążyć od prozaicznych obowiązków, które coraz bardziej ją męczyły. Niekiedy odnosiła wrażenie, że jest jak ta księżniczka uwięziona na wysokiej wieży lub inna postać z bajki, która ma oddzielić od siebie drobne ziarenka, jeśli chce opuścić swój „areszt”.

Przytłaczało ją to uczucie i przekonanie, że niestety nie za bardzo może liczyć na wsparcie
ze strony męża. Miała wrażenie, jakby dla niego życie niespecjalnie się zmieniło. Może tylko zamieszkał w innym miejscu i z innymi osobami. Wciąż miał jednak zapewniony przysłowiowy „wikt i opierunek”, więc tak naprawdę to zajmował się głównie pracą i swoimi towarzyskimi spotkaniami. Choć szczerze mówiąc wolała już, jak wychodził. Wtedy chociaż nie musiała martwić się o przygotowanie poczęstunku i zabawianie gości. Zdecydowanie wolała ten czas spędzać z dzieckiem, które było spragnione uwagi i miłości. Ich obojga tak naprawdę …

Wyczekany powrót do pracy nie okazał się tym, za czym faktycznie należało tęsknić. Przerwa
w wykonywaniu zawodowych obowiązków była na tyle długa, że nie potrafiła odnaleźć się
w niby znanym sobie miejscu. Co prawda i ono się zmieniło od czasu, gdy była tu ostatnio. Nie tylko chodziło o zmianę lokalizacji samego biura, a co za tym idzie przestrzeni, wyposażenia itp. Zaczęli tu pracę nowi ludzie, którzy mieli inne spojrzenie na wiele spraw, niż ona.
Czasem odnosiła wrażenie, jakby brała udział już w dwóch wyścigach – tym właśnie w pracy
i tym w domu. Prawda była bowiem taka, że z zegarkiem w ręku niemal odmierzała swój dzień, dopasowując się do ważnych jego punktów w postaci odprowadzenia syna do przedszkola (później szkoły), pracy, zakupów, obiadów, sprzątania, prania i wielu innych bieżących spraw, pojawiających się znienacka. Jak choćby sytuacje, w których jej szanowny małżonek informował ją w ostatniej chwili, że zostaje dłużej w biurze, więc dochodzi jej jeszcze obowiązek odebrania dziecka. A potem robienie dwóch obiadów, bo przecież … on wraca taki głodny i zmęczony dłuższym pobytem w pracy, że sam nie może odgrzać tego, co mu zostawiła.

Tak więc jej życie przez kilka następnych lat specjalnie się nie poprawiło. Było inaczej, może nawet trudniej, bo doba jakby się znacznie skróciła. Teraz już nawet nie pamiętała, gdzie leży jej – tak kiedyś  kochany instrument. Czy gdyby go znalazła, potrafiłaby na nim jeszcze coś zagrać? Spojrzała na swoje dłonie, znowu szorstkie od płynów, których używała podczas sprzątania. Dawniej smukłe i delikatne palce potrafiły z niezwykłą siłą i energią przesuwać po strunach smyczek. Jak byłoby teraz? A może jednak muzykę nosi się w sercu i ciało nigdy o niej nie zapomina? Nie wiedziała tego. Przestała zresztą ostatnio myśleć na ten temat. Życie toczyło się wartko – dni upływały niepostrzeżenie, a ona dawała swoje przyzwolenie na to, by możliwości przeciekały jej przez palce. „Jak długo jeszcze będę trwała w tym maraźmie?” – zadała sobie nagle w duchu pytanie. Spojrzała Izie w oczy.

- Masz rację. Jestem dorosła i coś mi się też od życia należy – uśmiechnęła się wesoło. – Gdzie
i o której się spotykamy?

- To mi się podoba – Izka spontanicznie pokazała kciuka i odwzajemniła uśmiech. – Przyjadę
po Ciebie. Bądź gotowa jutro na 19.00. Całus! – rzuciła jeszcze, po czym wskoczyła na siedzenie czekającej już od kilku chwil taksówki. Podała adres kierowcy, po czym zadowolona rozsiadła się na tylnym siedzeniu. Cieszyła się na myśl o koncercie. Niewiele brakowało, aby ją ominął.
„Jak to się czasem dziwnie plecie” – pomyślała, przypominając sobie zdarzenia sprzed może 2-3 miesięcy.

***

„Jak dobrze, że nie jestem sama” – pomyślała Aśka, rozglądając się nerwowo dookoła. Nie sądziła, że tyle ludzi zechce – podobnie jak one – pojawić się na tym wydarzeniu. Wydawało się jej, że muzyka wykonywana przez zespół nie należy do gatunku tych, które są zbyt popularne. Udało się jej znaleźć w necie trochę informacji na temat artystów i wysłuchała kilku utworów. Roziskrzonym wzrokiem patrzyła na fragmenty nagrania, na których jeden z mężczyzn grał
na skrzypcach. Były piękne, choć zupełnie nie przypominały tych posiadanych przez nią.
„Jak wiele się zmieniło …” – pomyślała z lekką nostalgią i cichutko westchnęła. Już niedługo będzie miała okazję zobaczyć występ na żywo i może nawet … nie chciała sobie robić nadziei, ale opowieść Izy faktycznie nią potrząsnęła.

- Jak tam? Podekscytowana? – zagadnęła ją w tym samym momencie Iza, jakby szóstym zmysłem wyczuła, że myśli Aśki podążyły w kierunku jej osoby. - Pamiętaj, że po koncercie nigdzie nie uciekamy, tylko idziemy porozmawiać z artystami. Obiecałam Marcelowi, że pojawimy się dziś i znajdziemy czas na pogawędkę. Myślę, że i ty na tym skorzystasz – mrugnęła do niej żartobliwie, po czym odwróciła się w stronę sceny. Właśnie wkraczali na nią muzycy
ze swoimi instrumentami. Aśka dojrzała ten, który przyprawił jej serce o szybszy rytm.
Za chwilę nic nie liczyło się oprócz dźwięków.

Koncert miał trwać 1,5 godziny, ale Aśce wydawało się, że upłynął może kwadrans odkąd popłynęły pierwsze nuty. Siedziałaby zapewne dłużej na swoim miejscu, gdyby nie Iza, która teraz popychała ją nieznacznie w kierunku wyjścia z sali koncertowej. Szła posłusznie przed siebie, starając się wymijać napotykane po drodze osoby. Miała wrażenie, jakby powoli budziła się z jakiegoś snu. Potrzebowała czasu, aby oswoić się z otaczającą ją rzeczywistością. Mechanicznie rozdawała zdawkowe uśmiechy tym, którzy kiwali jej głowami, mniej lub bardziej przyjaźnie. Nikogo oprócz Izy tu nie znała, więc może bardziej witali się z jej towarzyszką, niż
z nią. Nie miało to jednak większego znaczenia. Nie przyszła tu po to, aby nawiązywać nowe znajomości i błyszczeć towarzysko. Miała nadzieję odetchnąć dźwiękami i to się jej udało. Była nimi oszołomiona, ale to było niezwykle przyjemne uczucie.

„Jakbym była na jakimś niezłym haju, albo nieźle ubzdryngolona …” – zaśmiała się mimowolnie do siebie i z tym wyrazem twarzy stanęła nagle „oko w oko” z jakimś wysokim szczupłym mężczyzną. Miał jasne włosy i – co wydawało się jej trochę zaskakujące – oczy w kolorze miodowego brązu, dającego poczucie jakiegoś spokoju, bądź wręcz odprężenia. Na twarzy nieznajomego pojawił się nieoczekiwanie szeroki, radosny uśmiech.

- Iza! Jakże się cieszę, że jednak udało Ci się dziś pojawić na naszym koncercie – wykrzyknął
i lekko odtrącając Aśkę złapał w objęcia jej towarzyszkę. Uniósł ją spontanicznie w górę, czym wywołał cichy okrzyk zaskoczenia, a potem śmiech.

- Puszczaj, Wariacie – Izka próbowała wyzwolić się z silnych, męskich rąk, które wciąż trzymały ją nad podłogą, choć może już nie tak wysoko, jak w pierwszej chwili. – Natychmiast postaw mnie na ziemi, Ogrze – zakomenderowała wesoło, nie przestając się śmiać. – No już, ludzie się
na nas gapią – dodała proszącym tonem.

- No, dobra, dobra … ja tam mam niezłe wytłumaczenie, jakby co – mrugnął do nich porozumiewawczo – jestem Artystą, a wiadomo nie od dziś, że takim jak my … odbija! – roześmiał się spontanicznie. Miło pobrzmiewał jej w uszach ten objaw naturalnej radości. Wrażliwy słuch nie był obojętny na brzmiące w nim ciepłe tony, które mogły świadczyć
o poczuciu humoru i zdrowym dystansie do siebie. Kim był człowiek stojący przed nią?

- Tak w ogóle, to nie jestem dziś sama – Iza postawiona z powrotem na pewnej powierzchni odzyskała dawny rezon. – Chciałam, aby poznała Cię moja bratowa. Joanno, oto Marcel, dzięki któremu właściwie mogłyśmy uczestniczyć dziś w tym pięknym koncercie – dokonała prezentacji.

- Zaiste, cudowne wydarzenie – odezwała się Aśka, podając jednocześnie dłoń właścicielowi oczu o niezwykłym kolorze. – Bardzo dziękuję, to … to … przepraszam, ale chyba wciąż jakoś nie mogę oswoić się z myślą, że tamta muzyczna rzeczywistość jest przeszłością – dodała, uśmiechając się przepraszająco.

- Aśka kiedyś grała na skrzypcach, wiesz? – Izka skorzystała z okazji, aby wtrącić swój komentarz.

- Naprawdę? – Marcel aż się zachłysnął z wrażenia. – Koniecznie w takim razie powinnaś poznać naszego skrzypka. Wreszcie będzie miał komu opowiadać ze szczegółami o zaletach swojego nowego instrumentu. To podobno „ostatni krzyk mody” – mrugnął porozumiewawczo i znowu się roześmiał.
Aśka patrząc na jego twarz miała wrażenie, jakby lubił to robić, nie zważając na przybywające mu przez to, zmarszczki mimiczne. Sympatyczne zresztą. Jak w sumie cała postać. Mimowolnie pomyślała, że chyba drzemie wciąż w niej jakiś taki „urwipołeć”, skory do żartów i psot. Wzbudzał jednak zaufanie. Uśmiechnęła się więc lekko i skinęła głową w podziękowaniu.

- Z przyjemnością zobaczę go z bliska – potwierdziła jeszcze słowami.

- Instrument, czy skrzypka? – prowokacyjnie zapytał Marcel, ciekawy reakcji kobiety. Spodobała mu się od pierwszej chwili. Trochę udawał, że nie wie kim jest. Nie chciał jednak zdradzić się zbyt szybko ze swoimi odczuciami, więc obrał trochę inną strategię. Aby nie wypaść z roli, pozwolił sobie na tę małą zaczepkę, podszytą jednakże humorem.

- To się okaże na miejscu, czyż nie? – roześmiała się wesoło, podchwytując żart. Ujęła go tym. Miał nadzieję, że jest dokładnie taka, jaką odmalowała w jego wyobraźni Iza, gdy wspominała
z kim przyjdzie.

***

- Przypominam, że wyjeżdżam w przyszły piątek na koncert i wrócę pewnie w niedzielę w nocy – usłyszał, ledwo postawiła przed nim parujący talerz zupy. Wziął mechanicznie łyżkę do ręki, myślami błądząc wciąż jeszcze wokół innych spraw. Z pewnością nie związanych z rodziną.

- Gdzie tym razem będziecie grać? Przywieziesz mi pamiątkę? – Maks przełknął i spojrzał
na matkę z ciekawością.

- Postaram się znaleźć chwilę, aby poszukać czegoś wyjątkowego – Aśka uśmiechnęła się
do syna. – Mamy jednak zaplanowanych kilka koncertów w różnych miejscach i trudno spamiętać wszystkie nazwy. Może okażą się na tyle sympatyczne, że kiedyś razem tam pojedziemy? Chciałbyś? – spojrzała na Maksa. Był jej Skarbem. Podporą. Bezgranicznie zakochanym Fanem. Cieszyła się, że choć dorastał i zmieniał powoli w młodzieńca, nie tracił swojej wrażliwości. Szczęśliwie wszedł w „okres nastolatka” dość łagodnie. Przynajmniej ona nie miała żadnych problemów, aby się z nim wciąż dobrze dogadywać. Była mu wdzięczna, że potrafi mimo swoich 13-stu lat tak wyrozumiale podchodzić do jej pasji. W sumie to nawet sam zachęcił ją ponad dwa lata temu, aby odnowiła znajomość ze swoimi skrzypcami. Także on dodawał otuchy, gdy wahała się, czy przyjąć propozycję Marcela i zastąpić w zespole jednego
z muzyków.

- Ktoś będzie Was nagrywał? Szkoda, że nie mogę jechać z tobą – Maks znowu przerwał posiłek.

Podobnie jak on, gdyż nie wierzył własnym uszom. Gdzieś znowu wyjeżdżała? Powoli ogarniała go wściekłość. Myślał, że te jej próby i sporadyczne wieczorne wypady, będące w rzeczywistości koncertami to taki przelotny kaprys. Może nawet chęć odegrania się na nim za to, że coraz częściej urywał się z domu, albo przedłużał pobyt w pracy. Nie sądził, aby znała prawdę. Nigdy zresztą nie musiał się jej tłumaczyć z niczego, co robił. Zawsze był „lekkoduchem”, który jak kot – „spadał na cztery łapy”. Uważał, że takie życie mu się należy, więc brał z niego całymi garściami. Rodzina była ważna, ale najpierw liczyły się jego potrzeby lub zachcianki.
Ktoś mógłby doszukiwać się w tym zachowaniu syndromu tzw. „najmłodszego dziecka”, które przyzwyczajono do tego, że wszyscy mu usługują i jest najważniejsze.

- O czym, wy do cholery mówicie! – nie wytrzymał i uderzył pięścią w stół, wywołując strach
w ich oczach. – Chyba nie chcesz mi wmówić, że poważnie należy traktować tę twoją … ekhm – zaśmiał się ironicznie – „karierę muzyczną”. Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele, bo popadniesz
w samo-zachwyt. Może i wystąpiłaś kilka razy przed jakimiś znajomymi Marcela, czy nawet Izki lub Marka, ale nie myśl, że pozwolę ci „szlajać się” po jakiś spelunach, nie wiadomo gdzie … Nigdzie nie pojedziesz – dodał na koniec wierząc, że dobitnie wyraził swoją opinię.

- Po pierwsze nie musisz podnosić głosu. Po drugie nie musisz używać pewnych słów. Po trzecie, co może jest teraz! Najważniejsze … nie będziesz mi dyktował, co mam robić. Szczególnie, że
od dawna zupełnie nie liczysz się z nami. Zachowujesz się niczym gość hotelowy, któremu się wydaje, że jego pieniądze wystarczą na pokrycie wydatków związanych z jego pobytem. Choć wierz mi, że jakbyś miał zamieszkać w takim miejscu ze swoimi oczekiwaniami, to na pewno dużo drożej by cię to kosztowało – Aśka patrzyła mu prosto w oczy, ze spokojem wymieniając kontrargumenty. Zatkało go. Jego potulna zwykle żona nagle śmiała mu się przeciwstawić?

- Nigdzie nie pojedziesz. Koniec dyskusji – wycedził przez zęby, z trudem panując nad gniewem. Dostrzegł jej zaskoczony wzrok, ale zanim otworzyła usta …

- Dlaczego zabraniasz mamie rozwijać jej pasje? – syn niespodziewanie włączył się do rozmowy. – Poradzimy sobie przecież sami. Zawsze możemy odwiedzić ciocię Izę lub dziadków, prawda? – spojrzał na ojca proszącym wzrokiem i uśmiechnął się delikatnie.
W takich momentach tak bardzo był do niej podobny …

- Rób, jak uważasz … - odsunął z hukiem krzesło i wyszedł do przedpokoju. Nie chciał znowu wszczynać awantury, choć wszystko w nim wrzało. Resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mu, że „szuka dziury w całym” ze zwykłej zazdrości. Nie chciał jednak dopuścić ich do głosu. Wolał poddawać się emocjom, które coraz bardziej rozpalały jego serce – podobnie, jak ciążące na sumieniu „grzeszki”, które usłużnie podsuwały obrazy żony w ramionach Marcela. Ubrał się szybko. Chciał je zamazać lub usunąć – alkohol nadawał się do tego znakomicie.
Złapał w przelocie klucze i na koniec trzasnął drzwiami.

***

Światła przejeżdżającego ulicą samochodu, wyrwały go z rozmyślań. Spojrzał na trzymaną
w ręku kartkę i raz jeszcze przebiegł wzrokiem po skreślonych piórem słowach …

… kiedy się spalę
w Twoim sercu
gdy się rozwieję
z Twym oddechem
kiedy rozpłynę się
w Twoich myślach -
gdy stanę się tylko
wspomnień echem ...

nie zniknę całkowicie
nie zapadnę się –
głęboko,
jak w wodę kamień
odnajdziesz mnie
w uśmiechach dzieci –
tam właśnie, pozostanę…

Co czuła, pisząc ten wiersz? Kiedy to było? Pytania wirowały mu w głowie. Czy tego chciał, czy nie … pod powiekami i w snach zachował jej obraz – wrażliwej, eterycznej postaci, którą rozkochał w sobie, a potem … unieszczęśliwił. Czuł do siebie niesmak.
Także dlatego, że domyślał się już, dlaczego nie potrafi znieść widoku uśmiechniętej twarzy syna …

Żuławy, okolice Białej Góry - miejsce skłaniające do refleksji



sobota, 28 marca 2020

jak dobrze ...

Może jesteście w stanie - podobnie jak ja - przywołać ze wspomnień pewne odczucia.
Czasem jednak to one niespodziewanie objawiają się przed nami. Podobnie jak wiersze - nadpływają, niczym chmury ...
Tak było dziś - spojrzałam w niebo - zanim ...

- uświadomiłam sobie, że wiersz napisałam we wrześniu 2018, a obecnie mamy marzec 2020.
#mojaKwarantanna2020

***

uwielbiam
Twój dotyk
na swojej skórze

chłonę
Twoje ciepło
które powoli
rozchodzi się
od mojej twarzy
przez szyję
ramiona
aż po same
opuszki palców

przymykam
z lubością oczy
wyłączam myślenie
oraz inne zmysły
liczy się tylko
„teraz”

proszę
nie pozwól
sobie jednak
na zbytnią
natarczywość
bo ucieknę
w cień przed Tobą

moje drogie
słońce ...

16.09.2018


Żuławy - 28.02.2020 - projekt "Rok na Żuławach" 
P.S. urzekł mnie ten widok promieni słońca, "dzielnie walczącego" ze skłębionymi chmurami, który zobaczyłam podczas mojej pierwszej w tym roku wyprawy na Żuławy. Nie będę się spierać, czy pasuje do treści wiersza - mnie się podoba. A jeszcze bardziej jestem zauroczona fotografiami moich Koleżanek (alfabetycznie) - Ani i Małgosi, które można oglądać na stronie naszego wspólnego najnowszego projektu Rok na Żuławach  
Z a p r a s z a m :)

niedziela, 8 marca 2020

Nabrałam chęci na ...

Lubię niekiedy celebrować pewne chwile. Tak przyjemnie jest usiąść w wolny dzień z kubkiem gorącej kawy z dodatkiem mleka i bez pośpiechu podumać.


O czym? A choćby o tym, że …
dołączając do projektu „Rok w Lanckoronie” wiedziałam, że będę miała okazję więcej podróżować. Nie przypuszczałam jednak, że po jakimś czasie kierunek naszych wspólnych wypraw z Małgosią i Anią dość radykalnie się zmieni. Propozycja współpracy, którą otrzymałyśmy od poznanego w ubiegłym roku Waldka – mieszkającego na co dzień w Malborku – była na tyle intrygująca, że postanowiłyśmy w przedostatni dzień lutego ruszyć nie na południe, lecz na północ.

Tym razem nie musiałyśmy się specjalnie spieszyć, ponieważ pierwsze spotkanie zaplanowane było dopiero po południu. Fakt ten jednak nie wpłynął w żaden sposób na standardową godzinę naszego wyjazdu z Warszawy. Wkrótce miałam zrozumieć, dlaczego Małgosia zarządziła wczesną pobudkę. Dzień – wbrew wcześniejszym prognozom – zapowiadał się całkiem sympatycznie, niewykluczone że za sprawą budzącego się powoli słońca.


To miłe, że zechciało nam towarzyszyć podczas podróży, a nawet zgodziło się pozować do zdjęć na tle pozawarszawskich krajobrazów – znalazł się bowiem czas na małe sesje plenerowe.
Oto i cała tajemnica porannej godziny wyprawy.




W sumie, to nie dziwię się Dziewczynom, że uległy swojej fotograficznej pasji.
Podczas naszych dwóch ostatnich podróży nie było możliwości zrobić tego rodzaju przystanków. Poza tym teraz jechałyśmy w zupełnie innym kierunku, więc nowe widoki aż się prosiły, by je zachować w kadrze. Taki swoisty przedsmak tego, co czekało nas na Żuławach.
To tam się wybierałyśmy. 

Jedną z pierwszych rzeczy, które nas chyba urzekły, to właśnie krajobrazy. Trudno jest przejść obojętnie obok takich widoków.

Na drodze w kierunku Białej Góry

Okolice śluzy, gdzie Wisła łączy się z Nogatem

Przed wyjazdem Dziewczyny lojalnie mnie uprzedziły, że nie pozwolą mi na zbyt długi sen. Jak można się domyślać, perspektywa kolejnych wczesnych pobudek – na dodatek w weekend – nie wydawała mi się specjalnie atrakcyjna. Gdy jednak moim oczom ukazały się takie obrazy, szybko zapomniałam o śnie i wybaczyłam swoim Koleżankom, że wyrwały mnie z objęć ciepłej pościeli.

Droga do śluzy

Droga do śluzy

Zapewniam, że te moje zdjęcia to zaledwie namiastka tego, co zobaczyłyśmy podczas naszej wyprawy. Dziewczyny zatrzymały w obiektywach swoich aparatów dużo więcej wspaniałych widoków. Będzie je można już niedługo oglądać na nowej stronie naszego wspólnego projektu
pt. „Rok na Żuławach”. Serdecznie zachęcam, aby polubić tę stronę na facebook’u 

Żuławy po tej zimowej podróży będą mi się jednak kojarzyć nie tylko z pięknymi krajobrazami. Moja sympatia do tej krainy powstała także dzięki poznanym tam ludziom.
Zasłuchałam się w opowieściach pana Bernarda – kustosza Muzeum Zamkowego, historyka
i kolekcjonera, który okazał się niezwykle sympatycznym i interesującym człowiekiem.
Mam nadzieję, że przy kolejnej naszej wizycie uda się nam dłużej porozmawiać i zobaczyć zbiory, o których tak ciekawie opowiadał.  
Nić porozumienia szybko nawiązała się również z Beatą prowadzącą pracownię ceramiczną i to nie tylko ze względu na tak pięknie przygotowany poczęstunek oraz sympatię do Lanckorony, którą też kiedyś odwiedziła.


Nasza nowa Znajoma zarówno tworzy piękne prace, jak również bardzo aktywnie działa na polu edukacji regionalnej w szkołach. Z przyjemnością słuchałam o realizowanych przez Nią projektach, takich choćby jak „Mistrz Tradycji”. Podejrzewam, że jeszcze wiele ciekawych rzeczy mogłaby opowiedzieć i liczę na to, że wkrótce uda się nam spotkać ponownie.
Przyznam, że z lekkim ociąganiem żegnałam gościnne progi pracowni – było na co popatrzeć …


Kolejnych Pasjonatów poznałyśmy w Miłoradzu. Jeśli będziecie w okolicy, koniecznie zajrzyjcie do niezwykłego miejsca, które zwie się Dawna Wozownia. Powstało dzięki pani Kasi oraz panu Jankowi i pełne jest pamiątek z dawnych lat, o których Gospodarz mógłby opowiadać bez końca.




Tam nawet stół, przy którym siedzieliśmy, zajadając pyszne domowe ciasteczka ma swoją niesamowitą historię. Z pewnością i tu chętnie wrócimy, może nawet nie raz.

Na długo zapamiętam także spotkanie z panią Danutą, która jest sołtysem w miejscowości Lubieszewo i zgodziła się pomóc nam w obejrzeniu gotyckiego kościoła z XIV wieku, pełniącego rolę Sanktuarium. Nie miałam pojęcia, że każdego roku w lipcu odbywa się tutaj największy
na Żuławach odpust. Wnętrza kościoła są naprawdę przepiękne. Dziewczyny robiły zdjęcia, a ja ucięłam sobie w tym czasie pogawędkę z panią Danutą, która okazała się istnym wulkanem energii i chętnie dzieliła się różnymi ciekawymi informacjami. Przyznam, że z niekłamanym podziwem słuchałam opowieści o podejmowanych tu inicjatywach – z przyjemnością poznałabym bliżej tę miejscowość oraz jej tak aktywnych mieszkańców.
Osobą, która po tym weekendzie będzie mi przychodziła na myśl, gdy wspomnę o Żuławach jest także pan Mariusz z miejscowości Żuławki – właściciel jednego z charakterystycznych dla tego regionu domów podcieniowych. Trochę spontaniczne spotkanie w kroplach deszczu – pogoda bowiem sobotnim popołudniem jednak się zmieniła – zaowocowało wymianą kontaktów, jak również obietnicą pokazania wnętrz tego pięknego budynku, odbudowanego i podobno w pełni wyposażonego na wzór z dawnych lat.

Żuławy mają bowiem wiele ciekawych miejsc, które warto odwiedzić ze względu na historię oraz architekturę. Oprócz wspomnianych wcześniej zabytków z Lubieszewa i Żuławek warto zobaczyć największy na tym terenie cmentarz mennonicki w Stogach.



Kim byli Mennonici? Z opowieści, które miałam okazję usłyszeć wyłania mi się obraz niezwykłych osadników, którzy potrafili dzięki ciężkiej pracy z sukcesem zagospodarować ziemie w dużej mierze depresyjne i zalewowe. Mam nadzieję, że z każdą wizytą będę dowiadywać się więcej na ich temat od ludzi tu mieszkających. Osobiście uważam, że o wiele przyjemniej jest zdobywać wiedzę w taki sposób, niż szperając w internecie.

Miejscem, do którego moim zdaniem należy też zajrzeć jest kościół poewangelicki w Nowym Stawie, który od 2012 roku pełni rolę Galerii Żuławskiej, popularnie zwanej „Ołówkiem”.
W sobotnie słoneczne przedpołudnie budynek prezentował się wspaniale.


Dzięki pomocy jednego z mieszkańców oraz pana Bartka z Nowostawskiego Centrum Kultury
i Biblioteki mogłyśmy przekonać się również, co kryją jego wnętrza




– także te mało dostępne. 


Przyznaję, że na początku zejście z lekka mnie przeraziło, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Jak widać moje Koleżanki poszły za moim przykładem.


Trochę żałuję, że nie dałam rady wejść na samą wieżę zegarową, choć postanowiłam podjąć taką próbę. Dość wąskie i kręte drewniane schody oraz panujące - od pewnego momentu ciemności, skutecznie jednakowoż, obniżyły moją motywację do zdobycia szczytu. Może następnym razem wykażę się większą odwagą.
Tej trochę zabrakło mi także w Kleciu, gdzie miałyśmy zobaczyć kolejny dom podcieniowy. Wyszłam co prawda z samochodu, ale wyjątkowo podejrzliwe zachowanie tubylców sprawiło, że szybko skryłam się w nim ponownie. 


Odwiedzając Żuławy koniecznie trzeba też pojechać do Malborka, choć odnośnie przynależności tego miasta do regionu, zdania są podzielone.
Zamek – największa chyba atrakcja – robi wrażenie zarówno w godzinach wieczornych


jak i porannych


Co jeszcze pozostanie mi w pamięci z tego zimowego wyjazdu?
Z pewnością pierwszy kontakt z kuchnią żuławską. Tej miałyśmy okazję spróbować, odwiedzając dom podcieniowy „Mały Holender” w miejscowości Cyganek/Żelichowo. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że – w przeciwieństwie do moich Koleżanek – fanką zupy klopsowej nie zostanę. 


Może jednak dlatego, że jej smak za bardzo przypomina mi żurek, tudzież barszcz biały,
za którym zwyczajnie nie przepadam. Może następnym razem spróbuję innej potrawy – choćby babki ziemniaczanej z boczkiem, przyrządzanej wg przepisu osadników z Wileńszczyzny, którzy przybyli kiedyś na Żuławy.

Jedno wiem na pewno. 
Nabrałam chęci, aby częściej tu się pojawiać.  





poniedziałek, 27 stycznia 2020

odzyskany obraz

Ten krótki wiersz powstał w pierwszym miesiącu 2014 roku. Wtedy też zima nie mogła się chyba zdecydować, czy pokazać swoje prawdziwe oblicze, czy może już ustąpić pola kolejnej porze roku.
Kiepski ze mnie fotograf, więc obraz z tamtego dnia próbowałam zachować chociaż w słowach.
Dziś - dzięki zdjęciu Ani z „Rok w Lanckoronie” - na nowo do mnie powrócił.

Dziękuję, Moja Droga, że zgodziłaś się na tą wspólną kompozycję.

***

Wystroiły się krzewy oraz młode drzewka
W drobne brylanciki ze styczniowej mżawki

W swoich naiwnych marzeniach
Tęskniąc za wiosną
Ubrały swe gałązki w wierzbowe kotki –

- jakże zazdroszczę im ... wyobraźni

foto: Anna Gawryszewska 

czwartek, 23 stycznia 2020

z potrzeby serca ...

Napisałam kiedyś, że w pewnej małopolskiej miejscowości zostawiłam skrawek swojego serca, dlatego tak lubię do niej wracać.

upominek od pani Ani Ciecieręgi

Trudno się zatem dziwić, że gdy tylko Dziewczyny realizujące projekt Rok w Lanckoronie ustaliły kolejny termin wyjazdu, raźno na niego przystałam.

Styczniowy piątkowy poranek miał chyba ochotę pokazać zimowy pazur, bo choć nadal brakowało śniegu, temperatura za oknem była dość adekwatna do tej pory roku. Z przyjemnością zatem zrobiłyśmy sobie przystanek w tym samym miejscu, co ostatnio.


Mgła towarzysząca nam od Warszawy jakoś nie chciała się rozpłynąć i zza szyby wciąż obserwowałam krajobraz imitujący ten zimowy. Momentami miało to nawet pewien urok i gdyby nie fakt, że spieszyłyśmy się na pierwsze w tym dniu spotkanie, moje Koleżanki z pewnością zrobiłyby kilka postojów na fotki. Sama nie mogłam się powstrzymać i co jakiś czas podejmowałam próby, aby uwiecznić widoki, przesuwające się za oknem.


Lanckorona też powitała nas mgłami, ale te akurat miały dość kapryśną naturę. To się pojawiały, to znikały, ewidentnie drocząc się z Dziewczynami nastawionymi na klimatyczne zdjęcia. Tego dnia jednak czasu na fotograficzne sesje specjalnie dużo nie było. Aczkolwiek …
jak widać zamiłowanie do czegoś – mimo napiętego grafiku i zmęczenia podróżą – nie daje się tak łatwo poskromić.


O potędze pasji mogłam się również przekonać następnego dnia. Dzięki Dobremu Duchowi projektu – jak lubią Dziewczyny mówić o pani Ani Ciecierędze – znalazłam się w Krakowie. Wieczorem miałam bowiem wziąć udział w wyjątkowym wydarzeniu.

Zapewne słyszeliście o zwyczaju odwiedzania z szopką domów, zwanym często „chodzeniem
po kolędzie”. Ta tradycja w pewnym sensie odrodziła się dzięki Szopce z Zagórza, za organizacją której stoi grupka Niezwykłych Ludzi. Pomysł jej wystawiania pojawił się w głowie pana Władysława Andreasika z Wydawnictwa VANDRE już w 2011 roku. Formę teatrzyku kukiełkowego nadał jej pan Maciej Rudy, który przywiózł do Krakowa wszystkie występujące
w nim figurki, stworzone przez swojego dziadka. O historii Szopki z Zagórza można dowiedzieć się dużo więcej ze specjalnie na tę okazję wydanej w 2012 roku książeczki, którą serdecznie polecam.
Foto z materiałów Wydawnictwa VANDRE
Organizację tego wydarzenia o wręcz unikatowym charakterze – Gospodarze zapraszają bowiem na nie swoich przyjaciół, a ci z kolei własnych znajomych, powiększając w ten sposób grono uczestników – wspiera pan Hieronim Sieński. Scenografię natomiast wykonał niezrównany w tej materii pan Kazimierz Wiśniak. Te informacje pozyskałam jednak później, ponieważ zarówno Małgosia, jak i Ania nie zamierzały zdradzać mi jakichkolwiek szczegółów. Może chciały, abym miała podobną niespodziankę, jak One w ubiegłym roku.

Pogoda w Krakowie nie była specjalnie zachwycająca. Jednakże drugi istotny punkt tego dnia, czyli perspektywa spotkania z panią Teresą i panem Tadeuszem Kwintą w nieznanej mi do tej pory restauracji o nazwie  „Dobra Kasza Nasza” zdecydowanie łagodziła moje nastawienie do tej chłodnej i wietrznej aury. Miejsce okazało się sympatyczne, dania smaczne, a obsługa bardzo miła, zatem z przyjemnością będę do niego wracać, jeśli znowu zawitam na dłużej do miasta Kraka.



Niewykluczone jednak, że ten mój sentyment ma inne podłoże – nasi Goście od samego początku stworzyli tak przemiłą atmosferę, że miałam wrażenie, jakbym znała Ich od dawna. Nic zatem dziwnego, że każda z nas straciła poczucie czasu i niewiele go pozostało do przedstawienia,
na które byłyśmy zaproszone.

Szczęśliwie dla nas, ulica Ogrodowa nie była aż tak daleko i dotarłyśmy na umówioną godzinę. Wkrótce zebrane towarzystwo – w dużej mierze związane z Lanckoroną – zostało poproszone
o zakup biletów w cenie 2-3 złotych. Jak widać, zupełnie nie przypominają one tych, które standardowo się otrzymuje. Dowiedziałam się, że co roku zostają one specjalnie projektowane przez pana Kazimierza Wiśniaka. Można zatem przypuszczać, że stali bywalcy Szopki mogą być posiadaczami całkiem ładnej kolekcji – mija w końcu już 9 lat …


Trzymając w ręku takie piękne potwierdzenie wstępu, mogłam wreszcie razem z pozostałymi gośćmi zająć miejsce. Z przyjemnością i ciekawością rozglądałam się po mieszkaniu, które stało się scenerią wydarzenia. Obrazy, zbiory książek i plakatów przyciągały wzrok – wciąż odkrywałam coś nowego. 
Niedługo później każdy z nas musiał poddać się ‘wnikliwej kontroli’. Elegancko ubrany pan Hieronim wcielił się bowiem w rolę bardzo skrupulatnego biletera i dokładnie sprawdzał, czy aby na pewno jesteśmy uprawnieni do udziału w przedstawieniu. Oczywiście wszystko to miało postać żartobliwego przekomarzania się z uczestnikami. 




Atmosfera coraz bardziej mi się podobała i podekscytowana obserwowałam rozwój wydarzeń. Gdy już wszystkie bilety zostały pozytywnie zweryfikowane, pogaszono światła i wkroczył
w stroju krakowskim pan Maciej Rudy, inicjując głośnym śpiewem początek Szopki. 


Byłam pod wrażeniem Jego aktorskiego talentu. Każdej postaci nadawał indywidualny charakter, świetnie zmieniając głos i sposób wyrażania się. Podobała mi się także sama forma przedstawienia, która zachęcała do interakcji zgromadzonych osób. Wspólne śpiewanie kolęd – nawet jeśli ktoś, tak jak ja niespecjalnie posiada umiejętności wokalne – ma jednak duży urok. Tworzy się wtedy jakaś taka wyjątkowa aura i poczucie wspólnoty.
A potem były wspólne zdjęcia i zrobiło się jeszcze weselej. 

foto: Sabina Olszyk (zdjęcie z archiwum Gospodarzy)
Po sesji fotograficznej Gospodarze usadowili nas wokół złączonych stolików, na których pojawiły się różne smakołyki, w dużej mierze przyniesione przez samych Gości. Był czas na rozmowy, żarty i wspomnienia Szopek z poprzednich lat, których obraz skrzętnie przechowują kolejne kroniki, wypełnione zdjęciami i pamiątkowymi wpisami tych, którzy w nich uczestniczyli. Mieliśmy okazję ponownie wspólnie zaśpiewać – tym razem „Pastorałkę Krakowską” zamieszczoną w specjalnie wydanej książeczce, a później jeszcze dopisany przez panią Alicję Firek zindywidualizowany tekst, który wzbudził ogólną wesołość. 


fragment tekstu pani Alicji

Okazało się także, że niedawno Gospodarze wydarzenia otrzymali następny „Ciąg dalszy”,
o podobnie zabawnym wydźwięku – o czym można było się przekonać, słuchając słów wyśpiewywanych przez pana Maćka. Tym razem autorem tekstu stał się pan Wiesław Czubaj.

Podczas spotkania można było kupić specjalnie wydane pocztówki oraz znaczki tworzone ręką Mistrza ilustracji, czyli pana Wiśniaka i wrzucić je od razu do skrzynki pocztowej. Była również szansa zobaczyć plakaty, obrazki, książki, pocztówki oraz różne inne pamiątki – także te codziennego użytku – związane z osobą pana Kazimierza, które udostępnili ze swoich zbiorów panowie Maciej Rudy i Hieronim Sieński.
Oprócz tych wszystkich niespodzianek zorganizowano również loterię. Każdy mógł kupić
za zaledwie 2 złote los i wygrać jakiś miły upominek lub … „szczęście w miłości” – jak żartowano, gdy na karteczce nie był zapisany żaden numer. 




Nagrody podarowane bezinteresownie przez zaprzyjaźnione osoby były przeróżne, a sam zakup losów wzbudzał wiele emocji. Może też dlatego, że fundusze w ten sposób pozyskane idą rokrocznie na jakiś społeczny cel. Tym razem mają wspomóc zakup protezy ręki dla młodej dziewczyny o imieniu Weronika, której pasją są konie. 

Wracając z Dziewczynami późną porą do Lanckorony myślałam nie tylko o kolejnym przyjemnie spędzonym dniu, ale także o tym, że wciąż jest wiele osób, kierujących się w swoich działaniach sercem. Naszła mnie też refleksja, że każdy z nas może pozwolić własnemu przejąć czasem kontrolę i zrobić coś dobrego dla innych – tak ze zwykłej, wewnętrznej potrzeby …

Tym, którzy mieliby na to ochotę już dziś, podaję garść informacji:
dla: Weronika Pawlik / pomaga Fundacja Votum
32 1500 10671210 6008 3182 0000 
1% OPP Nr KRS 0000272272 Weronika Pawlik


W ostatni dzień naszego pobytu w Lanckoronie mżawka przeplatała się z mgłami. Nawet jednak taka pogoda nie była przeszkodą dla moich Koleżanek, by tuż przed wyjazdem – po obiedzie
w przytulnym Cafe Pensjonat  – zrobić jeszcze trochę zdjęć.


Oto, co m.in. każda z Nich postanowiła zatrzymać w kadrze aparatu ...

foto: Małgorzata Gajos

foto: Anna Gawryszewska

foto: Joanna Przygodzka

niedziela, 5 stycznia 2020

Był taki dzień ...

Zauważyłam niedawno na profilu mojej ulubionej kawiarni spoza Warszawy - Cafe Pensjonat bardzo sympatyczne podsumowanie ubiegłego roku. Fotografie wraz z krótkimi opisami przypominały różne ciekawe wydarzenia powiązane z tym właśnie lokalem. Ich widok podziałał tak, że nagle sama sięgnęłam pamięcią do dni wyjątkowych dla mnie.
Jednym z nich był 6 grudnia 2019.
Jeżeli myślicie, że to ze względu na „Mikołajki”, to nie do końca tak było. Choć … można byłoby rzec, że pewien prezent od Losu otrzymałam – znowu jechałam do Lanckorony.
Tym razem na zimowy Festiwal „Anioł w Miasteczku”, o czym po cichu marzyłam.

Od kiedy rozpoczęłam bliższą znajomość z Dziewczynami z Rok w Lanckoronie, miałam kilkakrotnie okazję pojawić się w tej uroczej miejscowości. Ta jednak grudniowa wyprawa
z Małgosią i Anią miała inny charakter niż poprzednie. Sympatycy projektu zaglądający
na powyższą stronę zapewne domyślają się już, czego dotyczyła. Tym, którzy nie do końca wiedzą o czym piszę, polecam ten LINK

Wernisaż fotografii projektu "Rok w Lanckoronie" - 7 grudnia 2019

To było naprawdę fantastyczne wydarzenie i bardzo się cieszę, że miałam swój mały udział
w jego przygotowaniu. A zaczęło się tak …


Emocje związane z moim ostatnim w 2019 roku wyjazdem nie pozwoliły mi zasnąć, choć domyślałam się, że czeka mnie pracowity dzień. Taksówka z mojej ulubionej korporacji miała czekać pod blokiem przed czwartą nad ranem i zawieźć mnie na spotkanie z Anią, z którą dalej jechałyśmy na "miejsce zbiórki”, czyli do Małgosi. Grudniowe poranki są jednak szczególne. Słońce często nie ma ochoty na wczesne pobudki, zatem noc dość długo okrywa szczelnie swoim ciemnym płaszczem wszystko dookoła. Na naszej trasie latarnie tylko z rzadka rozświetlały ten mrok, co oczywiście zupełnie nie przeszkadzało ustalać strategii działania moim Koleżankom.


Gdy wcześniej podróżowałyśmy wspólnie – mimo podobnie wczesnej pory „startu” – pojawiałyśmy się na miejscu zwykle wieczorem. Przekonałam się, że okazji do robienia nowych zdjęć Dziewczyny nigdy nie marnują. Tym razem jednak przewidziany był tylko jeden przystanek i to nie na plenery …


Czas mijał niepostrzeżenie i przed godziną 11.00 śmignęła mi tabliczka informująca, że już wkrótce ujrzę znajome widoki. Lanckorona powitała nas zimową aurą i słońcem, jakby cieszyła się na to kolejne spotkanie. Dobrze było znowu ujrzeć Leśny Ogród, choć w zupełnie innej odsłonie. 


Cieszyłam się, że wreszcie zagoszczę u Renaty i Franka. Pierwsza redagowana przeze mnie notatka dotyczyła właśnie tego miejsca, schowanego pośród drzew porastających Lanckorońską Górę. 
Od tamtej pory miałam nadzieję, że kiedyś będę mogła dłużej porozkoszować się klimatem, jaki wspólnie tutaj stworzyli. Już niedługo to małe marzenie miało się spełnić, chociaż nie tak od razu. Tego dnia bowiem więcej czasu spędziłam w starym Dworze u Dagmary i Piotra – to u Nich
po raz kolejny moje Koleżanki organizowały wernisaż swoich fotografii. 

Gosia uprzedziła mnie, że czeka nas bardzo pracowita reszta dnia. Nigdy nie zdarzyło mi się uczestniczyć w takim przedsięwzięciu, zatem miałam nikłe pojęcie o tym, ile wysiłku trzeba włożyć, aby osiągnąć zamierzony efekt. Wkrótce mogłam się o tym przekonać na własnej skórze. Szczęśliwie taki widok pomagał poskromić emocje związane z ferworem przygotowań – może mają rację ci, którzy twierdzą, że „ogień uspokaja”. 

moje ulubione miejsce we Dworze w Lanckoronie

Podobnie działały na mnie dźwięki muzyki, którą włączył nam Piotr. W takiej atmosferze, jak również z takimi ludźmi, z jakimi pracowałam żadne wyzwanie nie wydaje się takie straszne. Patrzyłam na stare ściany Dworu i próbowałam sobie wyobrazić, jak będą prezentować się
na nich wybrane zdjęcia. Dziewczyny chciały – oprócz tematycznej anielskiej ekspozycji na stojakach – pokazać choć część tych, które można było podziwiać w Piwnicy pod Baranami (wystawa we wrześniu 2019). Klimatyczne wnętrza Dworu świetnie się do tego nadawały.


Musiałam jednak poskromić trochę swoje rozmarzenie. Podział zadań został ustalony i miałam swoje własne. Było nim przycięcie wydrukowanych opisów i dołączenie ich do zdjęć. Szczęśliwie dla mnie – choć nie mam nic przeciw nożyczkom – Piotr znalazł urządzenie, które pomogło mi dość sprawnie uporać się z wyzwaniem. Wierzcie mi, że szybko doceniłam walory niezawodnej … gilotynki.



W tym samym czasie Gosia z Asią i Anią układały według określonego schematu wydrukowane zdjęcia, a potem pracowały w skupieniu obmierzając i dopasowując fotografie do ramek.




Po paru godzinach, dzięki pomocy naszego Gospodarza można było na ścianach wyeksponować część zdjęć.


Powiem Wam jednak, że zawieszanie ich na specjalnej siatce wcale nie okazało się takie proste. Czujne oko Małgosi wyłapywało wszelkie nieodpowiednie odstępy między fotografiami. 
Cóż mogę rzec ponad to, że … oj, nie jest łatwo zadowolić Perfekcjonistę. 


A gdy już udało się to zrobić, nadszedł czas na ustawienie zdjęć na stojakach.


Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że ta czynność wcale nie okazała się prostsza. Odkręcanie i przykręcanie śrubek w deszczułkach przytrzymujących zdjęcia w ramkach było nie tylko żmudną pracą, ale czasem wymagało też sporej siły. Kolejne godziny mijały i nagle okazało się, że piątek dobiega końca. 

Byłam skonana, ale gdy rozejrzałam się wkoło wiedziałam, że było warto. 

Końcowy efekt wspólnej pracy

Anioły z Powązek zagościły w Lanckoronie

"To był naprawdę niezwykły dzień ..." - powtarzałam sobie w myślach, siedząc jeszcze jakiś czas przy cudownie ciepłym piecu.